Polskie Forum MECCG

...czyli tam i z powrotem, by Bilbo Baggins :)
Teraz jest Wt cze 17, 2025 14:54

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 11 ] 
Autor Wiadomość
 Tytuł: Opowiadanko
PostNapisane: Pn lis 08, 2004 8:59 
Offline
Pan na Rhosgobel
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt mar 30, 2004 8:12
Posty: 840
Lokalizacja: Rhosgobel
Poniżej opowiadanie autorstwa mojego brata. Czekam na recenzje :D


Prawdziwa historia fantasy.
Ledwie sołtys Walenty Kierduń wrócił z Kich Królewskich nad Durną Rzeką, gdzie u samego barona bywał, kazał aby się wszyscy mężczyźni z całej wioski jeszcze przed wieczorem na placu zebrali. Zarozki tedy całe Bździchowo stało przed chatą Walentego, bo sołtys po próżnicy rady nigdy nie zwoływał. Kierduń wyszedł przed dom, wlazł na cebrzyk odwrócony, by go każdy widzieć mógł dobrze, dla lepszego skupienia palcem w nosie dłubnął, po czym przemówił:
- Straszne szczęście na naszą wioskę spadło. Dowiedział żem się dzisiaj w Kichach, że sam baron Józef z Wąsa wybrał chłopów z naszego Bździchowa, żeby złapali tego smoka, co się na mokradłach chowa i bydło po nocach wyżera. W nagrodę cała wioska od dziesięciny przez sześć kwartałów zwolniona będzie.
Skończywszy przemowę, sołtys złapał się pod boki i toczył dumnym wzrokiem po zebranych, jakby czekając na brawa i okrzyki radości. Tymczasem chłopi pospuszczali głowy i zapadła głucha cisza.
- A wy co ?- zapytał niepewnie – Nieradziście ?
Nikt nie odpowiedział, niektórzy tylko drapali się z zakłopotaniem w różne części ciała. Milczenie, które z każdą chwilą stawało się coraz bardziej krępujące, przerwał wreszcie głos Józwy Gramota, który to rozumem nigdy nie grzeszył:
- Ostatnio, jakeśmy na smoka poszli, to z dwunastu chłopa zostało dwóch, a flaki to się po całej drodze walały. Ale skoro mówicie sołtysie, że się cieszyć trzeba, to ja się cieszę.
Noo – wtrącił jak zwykle pijany Grzegorz, główny wioskowy wytwórca (i konsument ) napojów alkoholowych – ponoć z takiego źwierza jajców to pyszności nalewka wycho ... Nie dokończył zdania, bo go stara Klechowa tęgo zdzieliła po łbie – Zamknął byś się wreszcie ! Nie dość, że pijak, to zboczeniec ! Grzegorz usiłował zrobić urażoną minę, ale przegrał walkę z czkawką, powiedział więc tylko – Głupiaście, hik, Klechowo. Ja tam z Walentym na smoka ruszam, hik, aby tylko jajca moje były, hik !
Rada trwała do późnego wieczora i ustalono, że na smoka pójdą: sołtys Walenty, Józwa Gramot, Grzegorz „Nochal”, Tomaszek co gospodę w Bździchowie prowadził i wszędzie widział szansę zarobienia paru groszy, Maciek Wojak co dwanaście lat służył w armii barona Józefa z Wąsa, młody Artur od Szlupsów, który uparł się, że nie będzie pasał krów, tylko zostanie bohaterem i na koniec Radek Kuksa, którego smok nie interesował zupełnie, ale strasznie lubił zagraniczne słowa i nie mógł odmówić, kiedy sołtys pytał kto jeszcze chce wziąć udział w „ kszpedynkcji”.
Następnego ranka, tak jak się umówili, czekali wszyscy pod chatą Walentego. Kiedy wreszcie i ten ostatni wyszedł z domu, cała grupa rozdziawiła gęby z podziwu. Kierduń wyglądał jak prawdziwy łowca smoków – ubrany w czarny pikowany, skórzany kubrak z przyszytymi w kilku miejscach metalowymi płytkami, czerwone portki, hełm którego istotę najlepiej oddaje nazwa „garnczkowy”, a na nogach zamiast słomianych łapci prawdziwe skórzane buty ! Całości obrazu dopełniał przytroczony do pasa potwornych rozmiarów miecz. Zadowolony z wywartego wrażenia Walenty poprawił mające chronić cenną sołtysową głowę naczynie, wyprostował się i dumnym krokiem ruszył do zaprzężonego w dwa woły wozu, znacząc swą drogę bruzdą wyżłobioną w ziemi przez ciągnące się za nim ostrze .
- O pieruna!- mruknął z podziwem Józwa Gramot – sołtys to całkiem jak rycerz wyglądajom!
Gdy sołtys po wielu trudach wgramolił się wreszcie na wóz, Tomaszek strzelił z bata i „kszpedynkcja” ruszyła w drogę – Walenty i karczmarz na wozie, reszta piechotą .
Maszerowali cały dzień i miało się już ku zmierzchowi, kiedy wreszcie Kierduń zezwolił się
zatrzymać. Obóz rozbili na niewysokim wzgórzu koło drogi. Maciek rozpalił ognisko, a reszta chłopów mocno zmęczona całodzienna wędrówką rozłożyła się na derkach koło ognia. Po chwili odezwał się Tomaszek, wyciągając z wozu blaszany kociołek :
- No, dawać co tam macie do żarcia, to się jakąś strawę uwarzy.
Krzątał się jeszcze przez chwilę mocując kociołek nad ogniem, ale ponieważ nikt nie kwapił się z pomocą, powtórzył z naciskiem – dawać co tam komu stara przyszykowała, bo jak nie, to wszystkim kiszki marsza grać będą !
Przez chwilę jeszcze przyglądał się niewyraźnym minom towarzyszy, wreszcie z niedowierzaniem wykrztusił: Niemożliwe. Niemożliwe! Nikt nie ma nic do jedzenia ?!
Sołtysie – zwrócił się do Walentego, który z nagle wielkim zainteresowaniem zaczął studiować zdobiące ostrze jego ogromnego miecza dziwne znaki .
SOŁTYSIE !!- tym razem Tomaszek wrzasnął ile sił w płucach .
No i czego tak wrzeszczycie, Tomku – bąknął, nie patrząc mu w twarz Kierduń – jakby to mogło od tego żarcia przybyć. Lepiej byście pomyśleli, co robić.
Rację macie, Walenty – wtrącił Grzegorz – nie ma co awantury robić. Od żarcia tylko bandzioch rośnie. Gorzej, jakby wypić nie było co, bez picia to człek i trzy dni nie wytrzyma.
Ale – tu Grzegorz stęknął z wysiłku, zdejmując z wozu pokaźnych rozmiarów antałek – napitku to nam nie zabraknie. No chyba, żebyśmy w drodze z miesiąc zabawili.
Trzeba iść do lasu – włączył się milczący do tej pory Maciek – i zwierzę jakieś przynieść.
- Ja, ja ! – młody Szlupsa aż podskoczył – ja pójdę i coś upoluję !
Popatrzyli na niego z powątpiewaniem, wreszcie odezwał się sołtys - Niech idzie, może i co przyniesie .
- No – zgodził się Radek Kuksa – W tej okolicy Szymon Obrzyn często sidła stawia, to może z nich coś wyciągnie...
Nie dokończył jeszcze zdania, kiedy Szlupsa puścił się biegiem ze wzgórza w stronę pobliskiego lasu. Przez chwilę obserwowali malejącą sylwetkę chłopaka, zbliżająca się do linii drzew.
- To wilcy tej nocy głodni spać nie będą ... – lakonicznie stwierdził Maciek, spokojnie nabijając fajkę.
Ledwie rzekł te słowa , gdy spod lasu rozległ się przeraźliwy, przepełniony bólem wrzask.
Wykrakaliście, Maćku – sołtys poderwał się z ziemi – Ruszać się! Chłopaka ratować trzeba !
- Szlag by trafił! – Maciek podniósł wytrąconą przez Walentego fajkę - Takiego dobrego tytuniu to i w Kichach nie dostanę !
Ale pozostali nie słyszeli już jego narzekań, biegnąc ile sił w nogach w stronę miejsca z którego dochodziły coraz to straszniejsze zawodzenia.
Sołtys, trzymając w ręku spodnie opadające pod ciężarem miecza, dobiegł ostatni. Przecisnął się między stojącymi w półkolu kompanami i wreszcie zobaczył Artura. Młodzik, blady jak ściana siedział na ziemi rycząc w niebogłosy: Umieram !!! O matko, o matko, kulasa mi urwało, urwałoo !!! Obydwoma rękami chłopak trzymał się za prawą nogę nieco powyżej kostki, spod zaciśniętych palców obficie ciekła krew.
- Co mu ? – rzucił zdyszany Walenty
- Co mu, co mu – burknął zirytowany Kuksa – w sidła wlazł, cymbał jeden ! I przy okazji całą zwierzynę przepłoszył .
- Dalibyście spokój, odciąć go trzeba – mówiąc to Tomaszek wyciągnął zza paska siekierkę i powoli podchodził do Szlupsy – Tylko go trzymać musicie, bo coś mi się widzi, że łatwo nie będzie.
Miał rację Tomasz – łatwo nie było. Ale chyba nawet on sam nie przypuszczał, że może być tak ciężko. Artur na widok siekierki wpadł w szał. Wrzasnął: Morderce !! Zeżreć mnie chcą ?!! Nie dam się żywcem wziąć ! Przesunął się trochę do tyłu, oparł plecami o drzewo i bronił jak ranny odyniec. Gdy tylko ktoś się zbliżył, wymachiwał zdrową nogą, a kiedy zaczęli zachodzić go w kilku, młócił rękami jak cepem. Po czwartej próbie Grzegorz, przykładając butelkę do rosnącego w ekspresowym tempie guza pociągnął Walentego za rękaw:
– Chyba mu nie damy rady .
- Silny jest , skurczybyk – sołtys syknął , dotknąwszy policzka – oko mi podbił !
- Lepiej wam przyłożył niż ostatnio Walentowa, jakeście z Wincentym po jarmarku popili – Kuksa uśmiechnął się złośliwie .
- Lepiej, to byście się o wasze zęby martwili, bo coś mi się widzi, że wam młody ze dwa wybił - wtrącił cierpko Tomek, rozcierając ugryzioną dłoń.
Pogrążeni w rozmowie nie spostrzegli skradającego się za Maćka, nie zauważył go także wyczerpany Szlupsa, cały czas obserwujący pilnie swoich „prześladowców”. Wojak zaszedł go od tyłu, wziął krótki zamach i trzymaną w ręce gałęzią zdzielił rannego przez łeb. Artur stęknął tylko i głowa opadła mu na pierś.
- Brać go teraz, zanim się obudzi – mruknął Maciek.
Przenieśli nieprzytomnego chłopaka i delikatnie złożyli na ziemi przy ognisku. Sołtys przyświecił pochodnią, a Maciek podciągnął nogawkę Arturowych spodni i zajął się oglądaniem rany.
- Ki pierun ... – mruknął do siebie.
Trochę powyżej kostki nogę rannego opasywał kosmaty, brunatnozielony sznurek, głęboko wpijając się w ciało. Maciek ujął sznurek w dwa palce, prędko jednak cofnął dłoń, sycząc z bólu.
- Gryzie, kruwisyn ! – powiedział z lekkim niedowierzaniem.
Jak na komendę wszyscy pochylili się na nogą Szlupsy. Po chwili milczenia odezwal się Radek Kuksa:
- O, psia mać, niedobrze. Elfowa robota.
- Dupa elfowa.- sołtys zaczynał już powoli mieć dość tej wyprawy - Ostatniego Elfa obwiesili w Kichach nim się jeszcze dziadek mój urodził. A w Bździchowie nigdy elfów żadnych nie było, to porządny kraj.
- Głupiście Radku, aż trzeszczy. – Tomka też nie przekonały wywody Kuksy - Przecie nawet dziecko wie, że Elfów nijakich ni ma i nigdy nie było. I wam sołtysie, się dziwuję, że na urzędzie i głupoty takie opowiadacie. Jakbyście czasem posłuchali, co mądrzejsi od was gadają, to wiedzielibyście, że te cale Elfy to bzdura wierutna, przez bajarzy wymyślona i nikt nigdy ....
- Athale raehas tea, sear. – wypowiedziane melodyjnym głosem zdanie spowodowało, że Tomek urwał w pół słowa i zastygł z opuszczoną szczęką.
Postać, która wypowiedziała te słowa, wyglądała bowiem rychtyk jak Elf z ryciny w książce, którą kiedyś wędrowny skryba mieszkańcom Bździchowa prezentował, biorąc za obejrzenie od chłopa kaczkę, gomółkę sera albo dzban gorzałki, a od panny ... co innego.
Wysoki ci był skurczybyk, w barach wąski raczej i w ogóle taki wiotki jakiś, gęba urodna, tak że z powodzeniem niejedną babę w Bździchowie w tyle zostawiał, uszy tylko długie miał i spiczaste. Wystrojony jak panisko – buty skórzane wysokie, portki ciemnozielone, złotą nicią przetykane, koszula szkarłatna i płaszcz zielony z kapturem, pięknie zdobiony, broszą przecudnej urody spięty. No i włosy jak cherubin, takie długie i złote.
- Athale raehas tea, sear. – powtórzył.
- Sołtysie, wy z nim idźcie gadać, jako urzędowa osoba – Grzegorz delikatnie, acz stanowczo popchnął Walentego do przodu - a ja w tym czasie trunku jakiegoś gościowi przyszykuję.
Sołtys ukłonił się nisko Elfowi, skutkiem czego zdobiące głowę naczynie spadło mu na nos, zasłaniając oczy. Walenty zdjął więc garnek z głowy, przygładził dłonią czuprynę i jeszcze raz ukłonił się z godnością.
- Witajcie, najjaśniejszy panie Elfie, na ziemiach Jego Mości Barona z Wąsa, a witam was ja, sołtys wsi Bździchowo.
Elf uśmiechnął się życzliwie, kiwając zachęcająco głową.
Ośmielony nieco sołtys kontynuował przemowę:
- Radziśmy wam wielce, chociaż po prawdzie, to takiego cudaka dawno tu nie było...
Elf dalej kiwał głowa uśmiechając się.
- Rozumiecie, panie, co do was mówię?
- Saheal se asjah ?
- No, czy po naszemu gadacie?
- Sdji elhesra?
- Toż jełop nic nie rozumie, co się gada do niego – sołtys zrozpaczony odwrócił się do kompanów – wie który, co ten baran mówi?
Chłopki pokręcili przecząco głowami.
- Nie kłopoczcie się, cni panowie – z ciemności wyłonił się jeszcze jeden Elf – ja mową waszą władam.
I faktycznie, gadało Elfisko jak trzeba, trochę tylko słowa przeciągając, tak jakby śpiewał.
Elfy okazały się dobrymi kompanami. Przedstawili się elegancko (ale kto by spamiętał takie imiona, co się je przez pół minuty opowiada), poczęstowali chłopków takimi niby sucharami, ale pysznymi jak świeżutki chleb pszeniczny. Opatrzyli także nogę Szlupsy, strasznie przy tym po swojemu wydziwiając i głowami kręcąc. Okazało się, że sznurek faktycznie elfowy, ale magią jakąś zatruty. Młody Szlupsa po tych zabiegach zapadł w głęboki sen i do rana nie ocknął się, a żadną siłą nie dało się go dobudzić. Elfy poradziły, żeby mu takiego ziela zadać, co się po ludzku koziesmród nazywa. Rankiem goście pożegnali się i poszli w swoją stronę. Drużyna z Bździchowa czas jakiś jeszcze po ich odejściu komentowała elfie obyczaje. Grzegorz szeptem przekazywał sołtysowi swoje obserwacje. Walenty skrzywił się tylko z powątpiewaniem:
- Chłop z chłopem ? Niemożliwe ... Pewnieście po tym swoim bimbrze znowu zwidy mieli.
Zeszło trochę czasu od wschodu słońca, zanim ruszyli w drogę, bo radzili, gdzie jechać i co z rannym zrobić. Zgodzili się po długich dyskusjach, że pojadą do karczmy „Pod pękniętym ogórem”, która znajduje się jakiś dzień drogi od miejsca ich postoju, tam zostawią Artura i dalej pójdą do zielarza, co na bagnach mieszka, w sam raz, po drodze na smoka.
Ten ostatni pojawił się z resztą wcześniej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Kiedy wreszcie wyruszyli, słońce było już wysoko i prażyło bezlitośnie. Żar lał się z nieba, powietrze stało nieruchomo, niewzruszone najmniejszym choćby podmuchem wiatru. Wszystko co żywe pochowało się w cienistych miejscach, tylko wyprawa z Bździchowa mozolnie posuwała się po nierównej drodze. Podróż przebiegała w milczeniu – upał nie sprzyjał rozmowom, większość przemyśliwała zresztą zgubny wpływ Grzegorzowych trunków, z którymi poprzedniej nocy zbyt dobrze się zapoznali. Co jakiś czas zerkał któryś z lekkim obrzydzeniem, jak Grzegorz raz po raz pociąga z butelki, mrucząc przy tym coś o cholernym upale. Po godzinie skwar stał się naprawdę nieznośny, toteż z radością powitali lekki wiaterek. Zaraz też chmura zakryła słońce, okrywając wyprawę błogim cieniem.
Maciej podniósł głowę, żeby sprawdzić, czy z tej chmury jakiej burzy nie będzie. Zatrzymał się nagle, a fajka wypadła mu z półotwartych ust.
-No, tośmy znaleźli skurczybyka ... – wyszeptał .
W ślad za wzrokiem Maćka podążyły oczy pozostałych członków ekspedycji. Sołtys, pomny urzędu, mimo upału nie zdjął „hełmu”, który teraz tradycyjnie zsunął mu się na oczy, skutecznie zasłaniając widok. Kiedy wreszcie uporał się z niesfornym naczyniem, Walenty spojrzał, co też tak zadziwiło słynącego z opanowania Maćka. Jeszcze przez chwilę, oślepiony blaskiem słońca, nie widział na niebie nic niezwykłego, wreszcie oczom jego ukazał się niesamowity widok. Nad nimi krążył smok, leniwie kreśląc w powietrzu ósemki. Był na prawdę wielki. Potężne cielsko z gracją przepływało nad głowami skamieniałych z przerażenia chłopków. W najszerszym miejscu taki był gruby, jak ten wielki dąb, co na Polanie Umrzyków niedaleko za Bździchowem stoi, a dąb ten czternastu chłopa ledwo, za ręce się trzymając, objęło. Gad latał nisko nad ziemią, tak, że bez trudu mogliby policzyć ogromne, perłowe łuski na jego brzuchu. Chłopi stali bez ruchu, gapiąc się jak zahipnotyzowani. Smok zawisł wreszcie nieruchomo i przyglądając się ludziom uważnie, bił ogonem na boki.
Po chwili gad potężnie machnął skrzydłami. Podmuch powalił chłopków na ziemię, smok tymczasem szybko wzbił się w powietrze, gwałtownie skręcił, zatoczył koło, dla porządku jeszcze huknął struga ognia w pobliski zagajnik i szybko odfrunął, niknąc za horyzontem.
Trochę jeszcze trwało, zaczym chłopi podnieśli się z ziemi. Pierwszy sołtys wyczołgał się spod wozu.
- No, tośmy gadzinę nastraszyli... – Walentego byle drobiazg nie był w stanie wytrącić równowagi.
- Taa, wyraźnie był przestraszony - Maciek lekko drżącymi rękami nabijał fajkę – aż tym swoim sru ognistym Alojzową brzezinę zapalił.
Radek Kuksa spojrzał na nich z dezaprobatą – Jakbyście tak do książek czasem zajrzeli, a nie tylko do szklenicy czy babom pod spódnice, to byście wiedzieli, że nie smok to był, jeno wiwerna.
- Wiwerna? – zainteresował się Józwa – matula moja wiwerny hodowała. Pyszności rosołek z tego robiła. Józwa rozmarzył się na chwilę – tylko te jej wiwerny, to dużo mniejsze były, opierzone, no i ogniem tak nie waliły, gdzie popadnie. Może to zresztą inaczej się nazywało ? Jendyki, czy jakoś ...
- Chybaście Radku, za długo na słońcu siedzieli. Wiwerna - Tomek wydął pogardliwie wargi- toż dziecko małe wie, że wiwerna od smoka mniejsza jest o połowę, ogon ma krótszy, z kolcem jadowitym na końcu, łeb płaski bardziej, no i rogata jest.. A ten tu - rogów ni ma, kolca jadowego też, łeb wielgachny i czerwonawy był na grzbiecie, a wiwerny zawsze zielonkawe są.
- Głupich nie sieją, a rodzą się ciągle – mruknął Radek pod nosem, głośno zaś powiedział – A świnie latają i na basetlach grają. Przecie wiwerna, jak mleczna krowę zeżre, to wiadomo, że w grzbiecie czerwona się robi i puchnie okrutnie. A i smok rogi, jak jeleń, raz w roku zrzuca.
- A... a... kolec jadowy ? – ze wściekłości Tomek tyle tylko mógł wystękać.
- Był przecie – Kuksa wzruszył ramionami – Jest jednakowoż sposób niezawodny, jak jedną gadzinę od drugiej rozróżnić. Trzeba na szóstą łuskę, licząc od kloacznego otworu w stronę pyska, nacisnąć – jak twarda, to wiwerna, jak słabizna w tym miejscu, to smok.
- Co by to nie było, aby się samicą onego nie okazało – uciął zmartwiony Grzegorz – bo coś jajców nie widziałem...
Tomek mrucząc jeszcze coś pod nosem wlazł na wóz, poczekał aż wgramoli się sołtys, kołkiem walnął jednego z ciągnących pojazd wołów i ruszyli w dalszą drogę. Karczmarz kręcił się jednak niespokojnie na koźle, raz po raz zerkając na Kuksę, nie wytrzymał wreszcie i odezwał się:
- A wdzieliście kiedyś, Radku, taką wiwernę, co ogniem zionie?
- Uparliście się, Tomku na tego smoka, jak piorun na żabę. Gazy w bydlęciu wezbrały, to i ujście jakieś musiały znaleźć...
Spór rozgorzał na nowo, bardziej jeszcze zażarty, niż poprzednio. Józwa z lubością przysłuchiwał się dyskusji, bo piękna była, jak rzadko. Coraz to któryś mówił „jednakowoż”, „aczkolwiek” czy „dyferencyja” albo inne ładne słowa. Nic, tylko słuchać. Po jakichś trzech pacierzach karczmarz dał wreszcie za wygraną i na podręcznym abakusie zaczął obliczać, czy aby to lepiej nie wyjdzie, jak gadzina faktycznie okaże się wiwerną. Nie przeszkadzało to Kuksie w kontynuowaniu swojego wywodu. Gadał i gadał, nie bacząc, że Tomek już od dłuższego czasu się nie odzywa. Monologu Kuksy nie przerwały nawet pierwsze krople deszczu, dopiero kiedy lunęło jak z cebra, zamknął się wreszcie. Nie tyle chyba z własnej woli, co z konieczności – strugi zacinającego deszczu uniemożliwiały prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy. Za chwilę ściana wody całkowicie przesłoniła widok. Wielkie krople waliły z ogromną siłą, tak, że wyprawa zatrzymała się, a chłopi wleźli pod wóz, szukając schronienia. Długo tam nie posiedzieli. Ulewa ustała tak nagle, jak się rozpoczęła. Chmury rozwiały się momencie, odsłaniając prażące niemiłosiernie słońce i po kilkunastu minutach zrobiło się chyba jeszcze upalniej niż przed deszczem. Nie uszli jednak daleko – nie zdążyły nawet wyschnąć mokre koszule – kiedy pogoda znowu zaczęła się zmieniać. Ciężkie burzowe chmury zasnuły niebo, ochłodziło się gwałtownie i... sypnęło śniegiem. Chłopi popatrzyli po sobie w głębokim zdziwieniu, nigdy przecie w Bździchowie środkiem lata śniegu nie było! Nawet niewzruszone dotychczas ciągnące wóz woły wyczuły niezwykłość sytuacji i przyśpieszyły kroku. Nieznacznie, oczywiście, bo trzeba czegoś więcej, niż smok i kilka płatków śniegu nie w terminie, aby wstrząsnąć ustabilizowanym wolim światopoglądem.
Nim wyprawa doszła do oberży „Pod pękniętym ogórem” pogoda zmieniła się jeszcze ze cztery razy – była mgła i gradobicie, a na koniec ścisnęło mrozem. Chłopi klnąc winą za te cuda obdarzali smoka (Kuksa – wiwernę) i jego (jej) czary. Trzaskający mróz po chwili odebrał im zresztą nawet ochotę do narzekań. Kiedy wreszcie dotarli do gospody, byli już przemarznięci do szpiku kości – sołtysowi garnek przymarzł do głowy, Maćkowe wąsy były białe od szronu, a wszyscy trzęśli się jak osiki, szczękając zębami. Rzucili się jeden przez drugiego do drzwi gospody, przepychając wpadli do izby, z radością chłonąc stęchłe, nasycone zapachem gotowanej kapusty i kwaśnego piwa, ale ciepłe, powietrze.
W izbie nie było innych gości, toteż usadowili się przy najbliższym stole, zaraz też jak spod ziemi pojawił się oberżysta, Jacenty, niosąc ogromnych rozmiarów michę gorącej, parującej kapusty z grochem.
- Chybaście głodni, co ? – postawił michę na stole - Jedzcie na zdrowie, zapłacone przez samego barona.
Popatrzył uważnie na zmarzniętą do kości drużynę.
- Przymroziło. – Bardziej stwierdził, niż zapytał – Pewnikiem znowu Albrecht tą swoją pogodową machiną się zabawia.
- Pogodową machiną?
- No. – Jacenty widząc zaciekawienie na twarzach słuchaczy, przysiadł się do stołu i zaczął opowiadać. – Mamy tu za górką takiego, psia jego mać, magusa. Albrecht każe na siebie mówić. Albrecht! - potarł w zamyśleniu czoło – pamiętam zasrańca, jak na stojąco pod stołem przechodził. Jantek mu było, nie żaden Albrecht. Całkiem normalny był, póki go do klasztoru na nauki nie wysłali. Dali mu tam pergaminy, nauczyli czytać i zgłupiał chłopak do imentu. Nic, tylko książki oglądać, zioła zbierać, żabie płuca, mysie ogony, krew z puszczyka spuszczać, glizdy wędzić i po północku jakieś piosenki cudaczne do księżyca wyśpiewywać. A czarodziej to z niego taki był, jak z koziej dupy kufer podróżny. Jednego razu, do grafa Sambora przyszedł, powiedział, że on jest nekromant i grafową nieboszczkę żonę ożywi. Sambor się ucieszył, bo mu się za żonką ckniło, grosza Albrechtowi nie poskąpił. Ten pierdoła znaków jakiś na grobowcu grafowej nieboszczki żony nasmarował, czerepów krowich narozstawiał dookoła, parfiumami jakimiś się skropił i dalej te piosenki swoje śpiewać. A tak ci pięknie śpiewał, jak nienaoliwiony zawias. Po trzeciej piosence zapalił świeczkę, pokręcił nią trochę w powietrzu i proszku jakiegoś sypnął. Jak wtedy jebnęło, to małośmy tam w gacie nie porobili. Albrecht się potem tłumaczył, że czerepy wołowe były, a miały być jagnięce, czy jakoś tak ... Koniec końców skutkiem tego rytuału grobowiec całkiem rozpieprzyło, nieboszczka grafowa żona z grobu nie powstała, tylko matka jej - znaczy teściowa dla grafa – straszną śmiercią zeszła. Ale to sobie Sambor nie bardzo krzywdował i ponoć więcej nawet grosza, niż za żonę sypnął. Innym razem znowuż ....
- Ale o machinie pogodowej mówić mieliście – Kuksa odezwał się wreszcie, widząc, że nie zanosi się na rychły koniec opowieści.
- A tak, tak. – zgodził się Jacenty – Bo, uważacie, czary to mu nie szły wcale i inne magusy wysłali go tam gdzieś na dalsze nauki. Po mojemu, to go wysłali, żeby tą zakałę mantykorje zeżarły... Nie było go trzy lata i myśleliśmy, że już spokój będzie. Gdzie tam – Jacenty machnął ręką – wrócił zeszłej wiosny i zaczął te swoje cuda z pogodową maszyną. Był pono na takiej wyspie, co tam same magusy żyją. Te magusy z wyspy, strasznie się na czarach znają i czarują jak nikt inny, a wszystko dlatego, że się kalifiorami obżerają.
- Widziałem kiedyś kalifiorę – Józwa z poważną miną pokiwał głową – Niebezpieczna bestia. Wielkie bydle, jak niedźwiedź ...
- Eeee, głupiście chyba – zirytował się Jacenty – nie kalifora, a kalifior, roślina taka. No i pech, że u nas te kalifiory rosnąć nie chcą, bo pogoda nie taka – raz za zimno innym razem za ciepło.... Albrecht się zawziął i powiedział, że pogodę zmieni, a kalifiory wyhoduje. No i wybudował taką maszynę, co pogodę zmieniać może - teraz człowiek bez kożucha to i w środku lata się nie rusza w dalszą drogę ...
Jacenty kiedy rozpoczął opowieść, łatwo sobie przerwać nie dał, ale prawdą, to ciekawie gadał i chłopi też nie bardzo chcieli mu przerywać. Oberżysta gadał jak najęty i w krótkim czasie opowiedział im wszystkie chyba plotki po tej stronie Durnej Rzeki. Po godzinie wiedzieli już, że baron Józef z Wąsa armię szykuje i do tej armii smoka chciał przymusić, a że się nie udało, to ukatrupić go pragnie, aby z podrobów smoczych specyfik jakiś straszliwy przygotować, że córce baronowej jedynka górna się popsuła, i nie dość, że ból sprawia, to jeszcze kawalerów odstrasza, bo sczerniała; że graf Sambor na czwartą rocznicę śmierci teściowej na umór pije już drugi miesiąc, pieniądze rozdaje i podatki o połowę obniżył, że w tym roku na Święto Okowity ma być 72 beczki najszlachetniejszego trunku z jęczmienia przygotowane, że stara Klechowa ma na tyłku znak tajemny i wreszcie, że wszetecznik jakiś w okolicy grasuje, co kozły paskudzi, tak, że jak człeka widzą, to w panice beczą i na psią modłę na tyłkach siadają. Chłopi słuchali z rozdziawionymi gębami, bo nie widzieli jeszcze żeby kto bez przerwy z pamięci tyle gadał i nie zmęczył się wcale. Jacenty doszedł wreszcie do celu wyprawy chłopów i zaraz im powiedział, żeby nadziei zbytnich na ubicie smoka nie mieli, bo bydle chytre jest niezmiernie i wielu już się na niego szykowało, a żaden nie dał rady. Po dłuższym czasie zaschło w końcu i oberżyście w gardle, kiwnął więc na dziewkę, a ta zaraz przyniosła po kuflu piwa dla każdego. Przez chwilę siedzieli bez słowa, delektując się trunkiem, ale zaraz Jacenty otarł pianę z ust i odezwał się:
- A wiecie, że ja bym dla was robotę miał ? Silne chłopy z was – zerknął na sołtysowy miecz, który wyżłobił pokaźną rysę w podłodze – Uzbrojone... A mi takich potrzeba. Zagnieździło mi się kole kurnika jakieś takie bydle, co nie dość, że kury wyżera, to jak czego nie zeżre, to w kamień zamieni. Wysłałem parobka, żeby usunął gada, to i owszem, poszedł, ale jak wrócił to się tak jąkać zaczął, że dogadać się z nim nie idzie, a kury jak ginęły, tak giną. Nająłem nawet krasnoludzkich rzeźników, zaliczkę wysłałem, ale pokurcze miały być już trzy tygodnie temu, a tu ani widu, ani słychu ....
Nie dokończył zdania, bo z hukiem otwarły się drzwi wejściowe i do izby wpadł krasnolud. Brodacz był pijany. Właściwie nie jest to dobre określenie – był tak nawalony, że jego stan z pewnością przeszedł do krasnoludzkich legend. Zabalansowawszy chwilkę na progu, cudem jakimś znalazł się w izbie a nie na zewnątrz i niezmiernie skomplikowanym krokiem ruszył w stronę stołu. Z zapartym tchem śledzili walkę krasnoluda z grawitacją. Po wielu wysiłkach dotarł jednak do stołu, oparł ręce na blacie, westchnął ciężko i usiadł. Obok stołka.
- Dawać piwa, chamy ! – dobiegło po chwili z podłogi – Albo nie rozpocznę negocjacji.
Dopiero następnego dnia okazało się, że krasnolud ma na imię Wiktor i jest częścią słynnego (wedle jego twierdzeń) krasnoludzkiego tandemu zabójców. I faktycznie nie był sam – druga część tandemu odnalazła się ululana na schodach przed karczmą. Dwa dni, czternaście beczułek piwa i sagan przedniego spirytusu trwało, zanim krasnoludy dały się doprowadzić do stanu, w którym do rozmowy trafiły inne kwestie niż „Dolej, chamie, jeśli ci życie mile”.
I wtedy dopiero zaczęły się kłopoty.
Póki brodacze wlewali w siebie niemożliwe ilości trunków i zabawiali towarzystwo opowieściami o swoich wojennych przewagach, było względnie spokojnie. Kiedy jednak tylko trochę przetrzeźwieli i zaczęło im majaczyć, że przybyli tu służbowo, blady strach padł na wszelkie żywe stworzenie w okolicy. Tandem zabójców okazał się nadpobudliwy nawet jak na niezbyt wyśrubowane krasnoludzkie standardy. Zaczęło się od niewinnego kichnięcia, po którym Walenty nie stracił głowy tylko dlatego, że wrodzone umiłowanie życia kazało mu siąść poza zasięgiem krasnoludzkich ostrzy. Później najmniejszy ruch za plecami krasnoludów kończył się dzikimi okrzykami bojowymi i waleniem gdzie popadnie potwornych rozmiarów toporami. Dwukrotnie cudem niemal uszła z życiem donosząca piwo dziewka. Nie miał niestety tyle szczęścia wylegujący się na parapecie spasiony kocur, któremu w zupełnie nieodpowiednim momencie zachciało się bawić. Po chwili do listy strat doliczyć można było można było dwa dębowe stoły, sześć zydli, psa, kurę, ucho chłopaka stajennego i dziurę w podłodze. Kiedy Jacenty łykał już łzy, widząc, że zagrożony jest dorobek jego życia, Wiktor zarządził „patrol”, podkreślając wagę tej decyzji huraganowym beknięciem. Krasnoludy poderwały się jednocześnie, jakby ich ktoś rozżarzonymi szpikulcami w tyłki dźgnął i z dzikim wrzaskiem ruszyły biegiem do drzwi.
Patrol zapowiadał się ciężko dla wszystkiego, co wpadnie im w drogę.
Chłopi odetchnęli z ulgą. Nie zdążyły jednak ich nieświeże oddechy opuścić dobrze płuc, kiedy powietrze przeszył przeraźliwy wrzask: „Demon w kurniku !!”
Szybko okazało się, że nie dla każdego starczy miejsca pod stołem, co zresztą nie wszystkim przeszkadzało. Grzegorz widząc, że spod ławy wystaje tylko jedna z mniej czujnych, a z pewnością pozbawiona oczu część ciała Jacentego, jął chyłkiem przemykać się w stronę drzwi, na które z największą obawą spoglądał oberżysta w obecności krasnoludów. Józwa z kolei z otwartą gębą podziwiał wystające spod stołu wdzięki dziewki służebnej, w przyśpieszonym tempie nadrabiając braki w znajomości anatomii. Pozostali jednak tłoczyli się pod blatem, tuląc do siebie i starając nie szczękać zębami. Po okrzyku zapadła przygniatająca swym ciężarem cisza.
Nie mogło to oczywiście wróżyć niczego dobrego.
W ciszy tej jak bicie dzwonu tuż za uchem zabrzmiały kroki na schodach przed gospodą. Jeden stopień, drugi, trzeci ... Skrzypnięcie otwieranych drzwi .... Skrzypnięcie podłogi ... kolejne bliżej... Coś wyraźnie zbliżało się do stołu, pod którym ukrywała się znaczna cześć ekspedycji z Bździchowa.
Sołtys nie wytrzymał w końcu napięcia i chwytając za miecz zerwał się wrzeszcząc: - Giń piekielny pomiocie !
Tym razem hełm prawdopodobnie uratował mu życie, bo Walenty zapomniał, że siedzą pod stołem i z impetem grzmotnął w blat. Skutkiem tego zdobiące sołtysową głowę naczynie wbiło się nań, zatrzymując dopiero na uszach i Walenty, zamiast napastnika, widział, jak to się mówi, ciemność. Dochodzące odgłosy wskazywały jednak, że coś jest bardzo nie w porządku, sołtys słyszał bowiem jedynie przerażone westchnienia gramolących się spod stołu kompanów. (Dał się słyszeć także piskliwy śmiech dziewki służebnej, był on jednak, jak się później okazało, efektem podejmowanych przez Józwę prób nawiązania ehm... głębszej... przyjaźni). Gdy wreszcie z wielkim trudem sołtys ściągnął z głowy mocno już wyszczerbiony garnek, zamarł i on. W gospodzie co prawda nie było żadnego demona i nie otwarły się wrota piekieł, niemniej widok był wstrząsający. Na środku izby stał Wiktor, a raczej – wrak Wiktora. Zabójca zgubił gdzieś swój topór, a w brodzie pojawiło się siwe pasmo. Co gorsza, broda ta zaczęła się podejrzanie trząść, w sposób niegodny nie tylko wojowniczego krasnoluda, ale nawet dorosłego mężczyzny. Walenty był przerażony – płaczący krasnolud ? To nie mogło się zdarzyć ! Łatwiej byłoby mu znieść widok wszystkich piekielnych legionów. Płaczący krasnolud to coś czego nie ma, bajanie starych bab, jak kwiat paproci, dziewucha o czterech zadkach, kamień eee... fizjologiczny, wietaminy i temu podobne bzdury. Krasnoludy nie płaczą, to oczywiste jak wschód słońca po nocy, wiosna po zimie i lanie na środowym jarmarku w Kichach. Jeśli Wiktor zacznie ryczeć jak z przeproszeniem baba, runą w guzach podstawy tego świata i zacznie się jakaś nowa era, a sądząc po zdarzeniu, które ma ją zapoczątkować, z pewnością będzie do dupy.
Trzeba było działać i to szybko.
Szczęśliwie krasnoludy stosują jeden tylko medykament na każde schorzenie – od łysiny po zawał serca. Walenty schwycił stojący na ławie antałek z okowitą i rzucił się z nim do Wiktora. Po chwili wspólnie z Maćkiem na siłę poili krasnoluda. Wiktor początkowo prychał, zaraz jednak przyssał się do butli jak niemowlę do piersi matki, zaraz też donośne siorbanie oznajmiło koniec trunku.
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Sołtys z Maćkiem delikatnie odsunęli się od brodacza, ze strachem czekając rozwoju wydarzeń, nigdy bowiem jeszcze żaden krasnolud takiego zniewolenia przez człowieka płazem nie puścił. Okoliczności jednakowoż musiały być naprawdę niezwykłe, bo Wiktor potoczył tylko smutnym wzrokiem po obecnych w izbie i usiadł ciężko przy stole. Zaraz też jak spod ziemi wyrósł obok niego Jacenty z kolejnym antałkiem. Krasnolud chwycił za szyjkę i pociągnął zdrowo, do dna. Trzeba było sześciu takich naczyń, aby Wiktor przemówił.
- Straszne dziwadło jakoweś w tym kurniku mieliście, karczmarzu. Parówa szybki był, ale nie dość. Wpadł pierwszy, ja za nim. Toporem się zamachnął i tak został. Ciemno było jak w trolowym zadzie, a po prawdzie, to i aroma podobna... Parówa sterczał jak ten kołek, a ja lałem gdzie popadnie, bom wiedział, że czekać nie ma co. No i zaciukałem skurczybyka. – Tu z nostalgią pociągnął z dzbana – Patrzę, a Parówa dalej z tym toporem w górze stoi, fujara jedna. Szturcham ci go w bebech, a tu twarde jak babuni mojej pieczeń. Zamieniło mi bydle jedno w kamień braciszka.
Wiktor upił się na smutno. Wkrótce opowiedział historię swojego życia – miał dopiero 76 lat (według krasnoludzkich norm młokos po prostu) i razem z Parówą uciekli z domu, bo ich ojciec do kopalni nie chciał zabrać. Szukali sławy i tak trafili do Jacentego. Wcześniej osiągnięć wielkich nie mieli – dwa gobliny (w tym jeden lekko ślepawy), wiewiórka i świstak (wg zapewnień Wiktora wyjątkowo duży i waleczny). Praca dla Jacentego miała być dla nich robotą życia. Dla Parówy, jak się zresztą okazało, była.
W gospodzie szybko brakło krasnoludowi towarzyszy do kieliszka, zabrał więc kolejny gąsior z trunkiem i poszedł na podwórzec, tam szukając kompana. Dłuższy czas pił w kurniku do Parówowej figury, później jednak poszedł do obórki, gdzie zbratał się ze starym kozłem Jacentego. Siedział tam przez resztę dnia i gładząc kozła po brodzie czule szeptał, że dawno już tak pięknej panny nie widział.
Następnego ranka krasnolud chyłkiem wymknął się z obórki, rozpaczliwie starając się odgonić patrzącego nań z wyraźnym uwielbieniem kozła. Szybko zabrał z kurnika posąg Parówy i pożegnał się, mówiąc, że odda go na przechowanie kuzynowi Sztefenowi z Zachodniej Marchii, który z upodobaniem figury takie stawia w ogrodzie.
Odszedł, a chłopi nie dowiedzieli się nawet, jak się to bydle, co Parówę załatwiło, nazywa. Nieduże ci było, a ohydne, jak Klechowa na trzeźwo. Na nogach dwóch (za żywota) stało, ryj tak bardziej koguci, rączyny chude, grzbiet pierzem porośnięty, tyłek goły z ogonkiem kręconym i ślepia paskudnie wytrzeszczone. Po długich deliberacjach doszli do wniosku, że to bazylisz kurzy – bydle niepomiernie rzadkie a groźne i złośliwe, znane z pustoszenia kurników, szczania do mleka, krowich cycków związywania tudzież obsrywania świeżo wypranej pościeli.
Parówa musiał być jedynym w historii udokumentowanym wypadkiem zamordowania przez kurzego bazylisza stworzenia większego niż kret.
Kuksa zaraz uradził, że pewnikiem krasnolud halergikiem był, co po ludzku znaczyć miało, że od samego patrzenia na bydle szlag mógł go trafić. Bez wątpienia było to wynikiem wszetecznego prowadzenia się przez Parówową matkę i babkę, bądź też, dyjety nadmiernego smalcem indyczym i kaczymi kuprami nasycenia.
Tomek skrzywił się tylko na te wywody – Każdy przecie, co i nawet półgłupi jest, wie, że halergiki to się ze zbereźników biorą, co jajca własne dla rozpusty targają.
- To skąd wśród babów halergików tyle? Baby przecie jajców nie mają. – Radek nie dał się zbić z pantałyku - Wszyskoście, Tomku pomieszali. Te co jajca własne targają, to nie halergiki, tylko conanisty, dla wygody czasem conanami też zwane.
- Znałem kiedyś takiego conana – włączył się Maciek – Cała wieś się z niego śmiała, a ten w kółko tylko hasło onych conanistów powtarzał: „cudze chwalicie, swego nie znacie”
- Obaśta głupki – zirytował się Tomasz – był przecie zeszłej wiosny w Bździchowie mnich z zamorskich krajów, Hipokrytus, co to mówią na niego, że z medyków wszystkich najważniejszy. Cały wieczór o halergikach gadał i ...
Uczona ta dysputa z pewnością popchnęłaby nauki medyczne znacznie do przodu, na nieszczęście jednak przerwały ją dochodzące z gospody krzyki. Z drzwi budynku wyłonił się Grzegorz goniony przez wymachującego pokaźnych rozmiarów kołkiem Jacentego, który wrzeszczał przy tym wniebogłosy:
- Zatłukę, jak złapię ! Najlepsze trunki kozi syn wyżłopał !! Zatłukę, jak psa !
Karczmarz starał się przy tym zdzielić Grzegorza pałą przez plecy. Nie było to proste, bo ten był tak pijany, że poruszał się zupełnie nieregularnym i nie dającym się przewidzieć torem, w taneczny wręcz sposób unikając kolejnych ciosów. Wreszcie Jacenty tak się zamachnął, że stracił równowagę i z impetem uderzył w ziemię, rozbijając nos.
Sołtys, bywały w różnych urzędowych okazjach i o etykietę bardzo dbający, stwierdził, że najwyższy czas podziękować za gościnę. Nikt mu się nie sprzeciwił i nie czekając aż Jacentemu uda się pozbierać, chłopi szybko wyprowadzili swój zaprzęg ze stajni i ruszyli w drogę.
Dobrze im się szło, bo droga równa, a i pogoda ładna, sołtysowi jednak szybko ciążyć zaczął przypasany do portek miecz, wgramolił się więc na wóz.
I zaraz przyklął szpetnie, bo wpadł na Szlupsę. Całkiem o młodym przez te dwa pijane dni w gospodzie zapomnieli! Ze strachem przyjrzał się Arturowi. Dychał, ale słabowicie, a blady to ci był, jak nieprzymierzając, dziedziczki dupa. Skórę na gębie jakoś tak naciągniętą miał, zdał się przeźroczystym być i jak piórko lekkim. Na sołtysowe przekleństwo wszyscy ku wozowi się rzucili zaciekawieni, ale zaraz z pospuszczanymi głowami poodchodzili, i nikt nawet gęby nie otworzył. Jeden tylko Maciek mruknął pod nosem, że widywał już trupy, co zdrowiej wyglądały. Tomek trzasnął ciągnące zaprzęg woły kijem po grzbietach i ekspedycja ruszyła nieco żwawiej. Szli tak bez słowa, a że po drodze nie zamarudzili, szybko zaczął zmieniać się krajobraz. Obsiane żytem pola ustąpiły miejsca podmokłym łąkom, upstrzonym kępami na pół chłopa wysokiej, granatowej trawy. Sołtys kazał wszystkim ścieżki się trzymać i pod żadnym pozorem na boki nie odchodzić, bo widomy to znak był, że się do mokradeł, Bagniszczem zwanych, zbliżają. A o Bagniszczu w Bździchowie źle się gadało. Potworów tam tyle, co wszy w goblińskich gaciach. Miały cosik te bagna w sobie takiego, że wszelkie bydle złem podszyte zaraz tam ciągnęło. Były i ogniki bagienne, podróżnych ku zatraceniu wiodące, wilkochłopy, których matki czarownice z wilkami się zadawały, nietoperze jak kaczki wielkie krew ludzką pijące, urodnice nienasycone, co gołe po lesie latały i do rozpusty najświętszych nawet mężów (i niewiasty) nakłonić potrafiły, żeby potem na śmierć zachędożyć, trytony, hydry, mantykorje, gobliny, trolle, gadające drzewa, wiwerny, węże wodne jak pień grube, bazylisze, wampirze, upiry, widma, duchy maści wszelakiej, a i smok ostatnimi czasy.
Nie dziwota przeto, że chłopi w milczeniu w kupie koło wozu szli, czujnie tylko na boki zerkając. Bogom dziękować, szybko i cało do zielarzowej chaty doszli. Ta jednak nie bardzo wyglądała przyjaźnie. Było coś w tej budzie niepokojącego i żaden z chłopów nie kwapił się, aby zapukać. Stali tak przed drzwiami przez dłuższą chwilę, wreszcie sołtys westchnął i ostrożnie zastukał. Coś tam w środku zaszurało, drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich potwornie brzydka baba. Nawet Grzegorz, którego wymagania co do kobiecych powabów znacznie były przez spożyte trunki osłabione, jęknął tylko i znak uroki odczyniający uczynił.
Baba zaś niespeszona odezwała się głębokim basem:
- Czego ?
- My do zielarza, dobra ... eee ... kobieto – Maciek na wojnie bywały, niejedno już okropieństwo widział i wykazał się największym opanowaniem.
- No?
- Pomocy u zielarza szukamy. – powtórzył Wojak.
- No jestem przecie.
Zapadło pełne konsternacji milczenie, a spojrzenia chłopów zogniskowały się na bujnym biuście rozmówcy.
Baba po chwili zorientowała się o co chodzi.
- Że cycki ? Eee... – zielarz machnął tylko ręką – Nie będę przecie mikstur na zwierzynie próbował. Za dużo kucymbru dałem, to i cycki wyrosły. Za dwie niedziele, przejdzie, mam nadzieję...
Zielarz zwał się Antoni. Poprosił wszystkich zaraz do izby, posadził przy stole i trunkiem zaczął częstować. Chłopi jednak, rozglądając się po wiszących u powały dziwnych rekwizytach i zerkając na zielarzowy biust grzecznie odmówili poczęstunku. Szybko Sołtys wyjaśnił z czym przybyli. Antoni obejrzał Szlupsę, mrucząc coś pod nosem, pogrzebał pod spódnicą, wiechę zielska jakiegoś wyciągnął, zapalił i zaczął chłopaka okadzać. Dym ci z tego gryzący i dziwny jakiś leciał, tak że chłopi prychać zaczęli, kasłać, a potem jak jeden mąż się pospali. Kiedy się obudzili, zielarz, ciężko oddychając siedział obok Szlupsy blady i wyczerpany, ale z błyskiem w oku.
- To ci chłopak w paskudztwo wpadł jakieś. – odezwał się po chwili – Wielkich sztuk magicznych próbowałem, ale ani obudzić się skurczybyka nie da, ani sznurka z rany wyjąć. Jakeście mówili, Sołtysie, tylko koziesmród jemu pomóc może, i to szybko podany. Jak za dwie noce driakwi stosownej nie otrzyma, w trytona się zamieni. A ja koziesmrodu nie mam...
- No to żaden problem, bo my przyniesiemy. – Sołtys już prawie zbierał się do drogi.
- Siedźcie, sołtysie - Antoni położył mu rękę na ramieniu. - Koziesmród w samym sercu Bagniszcza rośnie, a tam smok siedzi, jak pójdziecie, to nie wrócicie przecie, ani was, ani koziesmrodu. Siedźcie lepiej, młody za parę dni dojrzeje, to się go do stawu wrzuci, z takiego trytona kawał pociechy być potrafi...
- Kiedy nam właśnie po drodze, smoka zaciukamy, a po drodze koziesmród znajdziemy.
Zielarz ogarnął ekspedycję pełnym powątpiewania wzrokiem:
- Nie obraźcie, się, sołtysie, ale smok silny i chytry niepomiernie, językami różnymi gada, czarować potrafi, postać zmieniać, ogniem zionie, gdzie wam, chudziakom, do niego... Po prawdzie, to dziw bierze, jakeście sobie krzywdy jeszcze tym mieczyskiem nie zrobili. Odłóżcie to lepiej gdzieś daleko, Walenty... – zielarz lustrował ostrze sołtysa pełnym niepokoju wzrokiem - Był tu przed wami taki jeden taki, rycerz. Konno przyjechał, opancerzony niemożebnie, blachy na sobie i na szkapie swojej więcej miał, niż baron nasz na dachu dworu swego. O smoka pytał. Chudy był strasznie, tom mu grzecznie powiedział, żeby sobie spokój dał, bo smokowi nie poradzi. Wściekł się tylko, drzeć się zaczął, aż mu ta klapa przy hełmie na gębę opadła, miecz ci wyciągnął i buczy spod blachy: „Wskazuj, leśny ludzie chędożony, drogę do smoka najkrótszą, albo płazem wytrzaskam”. No tom wskazał najkrótszą, przez bagna. Poszedł cymbał na Bagniszcze. Trzystu kroków nie uszedł, jak tylko na mokre szkapa jego stąpnęła, zaraz na dno poszli. A ze smokiem chciał wojować!
- Iii ... – Radek skrzywił się tylko na te rewelacje – jam słyszał, ze smoki głupie, niczym pospolita koza, a i tu gadają niektórzy, że koza mądrzejsza. Dziewice sobie przyprowadzać każą, w tym dziwu żadnego nie ma jeszcze, aleć bydlęta te bezrozumne, miast użytek z bab naturalny zrobić, pożerają je !

W miarę słuchania tych wywodów gęba zielarza przybierała kolor buraka ćwikłowego.

Kuksa niespeszony kontynuował swą tyradę – a we wsi sąsiedniej to i szewc przygłup smoka załatwił. Z gałęzi szkielet wyrychtował, skórą baranią obił i na pole wystawił. Smok cymbał połknął tego „barana”, choć po prawdzie nie wiadomo, kto tu większym baranem był... Gałęzie na sztorc w gębie mu stanęły i paszczęki zamknąć nie mógł, bo zaostrzone były i w słabiznę się wbijały, ból straszny powodując. Szewc spryciarz skórę baranią jakimś szewskim specyfikiem natarł, że się gadzinie pić okropelnie chciało. No i bida – suszy, a napić się nie może. Ubaw żeśmy po pachy mieli. Latało toto nad jeziorem, ryczało jak potępieniec, i z lewej do wody, i z prawej... Wreszcie w desperacji na grzbiet smoczysko z wysokości spadło do jeziora, pewnie licząc, że się przez otwartą paszczę wody naleje. I się nalało... aż się bydle utopiło. Kłopotu miał szewc potem co niemiara, bo zaraz jakieś mędrce z Kich przyjechali i radzili, że to ostatni taki był, a że piękny, że młode mógł mieć ... Jasne, że się z owiec nie utrzymywali ... Fekologi jakieś, znaczy się, że jak byle bydle, co owce wyżerało się zabiło, to u nich zaraz płaczu trzy tygodnie... No ale szybko szewcowi kłopoty przeszły, bo go stracili za dwa dni.
Zielarz był żywym obrazem furii - oczy ciskały gromy, a Tomek gotów był przysiąc, że z uszu Antoniego sączyły się strużki dymu.
- No – do dyskusji włączył się Józwa - matula moja to nawet mawiać zwykła do mnie: głupiś ty Józuś, jak smok.
Tu chłopi zdumieli się lekko, bo w Bździchowie mawiało się raczej „Głupiś jak Józwa”
Tego było dla zielarza zbyt wiele. Podniósł do góry ramiona i ryknął wściekle:
- A co wy, ludzkie nasienie, o smokach wiecie ?!
Cofnęli się lekko, bo głos Antoniego stanowczo zbyt głośno i głęboko brzmiał, jak na człowieka. Stanowczo też, jak na człowieka, Antoni za bardzo zionął ogniem. Zielarz machnął rękami i podmuch powietrza odrzucił chłopów na kilkanaście metrów, powalając ich na ziemię. Kiedy podnieśli się, nie było już zielarza, a nad ich głowami pełen furii miotał się smok, wypluwając z siebie strugi ognia.
Jeden Maciek nie stracił zimnej krwi.
- Do mnie, chłopy ! – wrzasnął – Ja zaklęciem gada na ziemię sprowadzę, a wy na niego wtedy!
Chwiejąc w podmuchach powietrza między kolejnymi machnięciami skrzydeł potwora, Maciej usiłował rozprostować jakiś wymięty pergamin. Zaklęcie musiało być mocne niesamowicie, bo nawet go czytać nie zaczął, a już huk się rozległ potężny, smok kwiknął boleśnie i koziołkując spadać zaczął. Gruchnął o ziemię z takim impetem, że się wszyscy poprzewracali. Gramolili się jeszcze na nogi, kiedy dał się słyszeć pełen triumfu okrzyk. Nad ścierwem smoka stał Wiktor, potrząsając nad głową jakąś dymiącą rurą.
- Ładniem bydlakowi przygrzmocił, co ! W sam łeb ! Nie ma to jak krasnoludzka technika ! Dobrze tatunio mówili, żebym się bez dwururki nie ruszał ! Nawet byście mu tymi swoimi kijaszkami łusek nie zarysowali. A tak, proszę – tu krasnolud z całej siły przykopał w miejsce, w którym według wszelkich obliczeń smok powinien mieć genitalia – co z nim zrobić można.
Zaraz okazało się, że opowieści i przekonanie Wiktora o sile krasnoludzkich wynalazków są mocno przesadzone. Smok z przeraźliwym rykiem poderwał się i stanął na tylnych łapach, niczym niedźwiedź. Jeśli wcześniej był w furii, to na obecny stan jego po prostu brakło określenia. (Mniej więcej od tego czasu w Bździchowie, gdy ktoś głupotę straszną lub gafę popełnił, zwykło się mawiać, że smoka w jaja kopnął. )
Jedynym pozytywem błyskawicznego kontaktu krasnoluda ze smokiem był fakt, że daleko idące (jakby to powiedział dyplomata) rozczłonkowanie zwłok czyniło kwestię pogrzebu bezprzedmiotową. Walenty przetarł twarz rękawem, usiłując oczyścić ją z resztek Wiktora. Stał najbliżej, toteż cały był w ścierwie umazany. Zdziwił się nawet przez chwilę, jak się w takim małym krasnoludzie mogło tyle krwi zmieścić. Zdziwienie jego wzrosło jeszcze bardziej, gdy chciał miecz swój z posoki oczyścić. Na ostrzu nie było ani kropelki, a to, co spływało z rękojeści czy skapnęło z sołtysowego nosa, natychmiast wsiąkało w klingę, która na przemian rytmicznie pęczniała i kurczyła się. Sołtys mógłby przysiąc, że towarzyszy temu delikatne mlaskanie. Wrzasnął z obrzydzeniem i zamachnął się, aby to diabelstwo jak najdalej od siebie odrzucić. Zabłysnęły jednak znaki zdobiące ostrze, a sołtys pociągnięty ciężarem broni, runął na ziemię. Zaraz poderwał się jednak jak oparzony, bo miecz zaczął coraz silniej wibrować w jego dłoni, wydając przy tym niski, buczący dźwięk.
Dla przygodnego obserwatora widok Walentego, który podskakiwał jak pajac, wymachując ramionami w rozpaczliwych próbach pozbycia się miecza, byłby pewnie dość zabawny, nikt z ekspedycji nie był jednak w stanie nasycić oczu tą pociesznością. Grzegorz, ściskając w dłoniach siekierę, z lubieżnym uśmiechem wpatrywał się w smocze podogonie, usiłując podejść smoka od tyłu. Radek z Tomkiem dyskutowali zażarcie, przekrzykując się i wskazując palcami na różne części ciała smoka (wiwerny), aż w końcu wzięli się za łby i zaczęli okładać pięściami. Józwa położył się na ziemi i dygocząc z przerażenia nakrył głowę rękami, Maciek zaś tymczasem rozprostował wreszcie pergamin i pewnym, mocnym głosem rozpoczął inkantację. Głos miał może i mocny, ale po prawdzie to dukał straszliwie, mylił się co drugie słowo, a części bardziej się domyślał. Ten co zaklęcie wymyślił i pergamin spisał pewnie by go nie rozpoznał, ale musiał Maciek mieć wrodzony talent magiczny, albo też zaklęcie wyjątkowo dobre na smoki było, bo już po pierwszych sylabach smok ryknął wniebogłosy i rzucił się na Maćka. Aliści zaraz go siła jakaś na ziemię ściągnęła i z takim impetem o grunt uderzył, że się znowu wszyscy poprzewracali. Gadzina niezrażona wzięła jednak potężny zamach skrzydłami i wzbiła się ponad las. Nie zdążył nawet kółka nad polana zrobić, kiedy znowu gruchnął na ziemię, aż się polana zatrzęsła. Maciek upojony sukcesem puścił wodze fantazji i teraz już pół na pół z pergaminu i z głowy przedstawiał. Musiał gdzieś jednak przeholować, bo najpierw nadleciało stado różowych wróbli, potem smok dostał ataku czkawki, a na koniec na polanie pojawił się wyraźnie zdezorientowany jeden z pośledniejszych demonów. Smok tymczasem pozbierał się, zaniechał lotów i nabierając rozpędu, pełen furii piechotą zmierzał w stronę Maćka. Czuwały jednak tego dnia chyba wszelkie bóstwa nad Wojakiem. Sołtys, trzymając przed sobą oburącz wyciągnięty miecz, z dzikim wrzaskiem zaszarżował na potwora. Walenty biegł tak szybko, że ledwo stopami dotykał gruntu. Zaraz też faktycznie oderwał się od ziemi i leciał w powietrzu z ogromną prędkością, ciągnięty przez miecz, którego kurczowo się trzymał. Miecz natomiast wyraźnie kierował się na smoka. Ten zaś z pewnością nie mógł zaliczyć popołudnia do udanych. Rozpaczliwym rzutem ciała ledwo uniknął szarżującego sołtysa, dostał jednak w łeb od Maćka, a czyhający z tyłu Grzegorz ciął go szpetnie w podogonie, że tylko ryknął boleśnie. Nie miał jednakże czasu zająć się prześladowcami, bo już zdążył nawrócić szarżujący miecz i przerażone smoczysko rzuciło się do ucieczki, desperacko próbując wzbić się w powietrze. Zaklęcie jednak wiązało mocno, bo tylko podskakiwał, niczym kurczak. (Jak to później opowiadał Grzegorz – spieprzało bydlę podskokach). Zrobili tak ze trzy rundki dookoła polany, wreszcie wyraźnie tracący siły smok rzucił się prosto w pobliski las. Szarżujący miecz był tuż, tuż, wydawało się, że lekko wbija się już w smoczy ogon. Przed samą ścianą drzew jaszczur gwałtownie, z całych sił szarpnął desperacko w bok. Rozpędzony miecz nie nadążył za smokiem i wbił się w pień ogromnego grabu aż po rękojeść, a sołtys grzmotnął głową w drzewo i osunął się na ziemię bez przytomności. Smok jednak nie mógł cieszyć się z sukcesu – starość nie radość, niestety, a on do smoczych młodzieniaszków z pewnością nie należał. Ze trzysta lat temu pewnie by takie figle tylko mu zaostrzyły apetyt, a dziś przy skręcie tylko chrupnęło mu coś w kręgosłupie i padł bez ducha na ziemię.
Dopiero po chwili ciszę przerwało gniewne popiskiwanie niechcąco przywołanego demona:
- Co to za porządki są ?! Co to za wzywanie jest ?! Na wichurę taką, w środek lasu ?! Nudzi się wam, fajansiarze ?!Jak się tylko dowiem który, to wam ćwoki nogi z tyłków powyrywam!
Wyraźnie rozsierdzony stwór szybkim krokiem zbliżał się do chłopów.
Ci jednak zbyt dużo przeszli w ostatnich dniach, żeby ich byle demon nastraszył - tym bardziej, że obecny miał nie więcej niż trzydzieści centymetrów wzrostu. Dobrze wymierzony kopniak szybko uświadomił demonowi, że duży może więcej - i nieważne, czy śmiertelny czy nieśmiertelny. Pozbywszy się natręta, ostrożnie zbliżyli się do smoka. Ten nie ruszał się wcale i zupełnie na martwego wyglądał, nikt jednak nie kwapił się, aby to zbadać. Dopiero gdy sołtys ocknął się, choć lekko zamroczony, przyłożył ucho do paszczy, żeby sprawdzić czy gadzina dycha. Otwarły wtedy się smocze ślepia raz jeszcze, a Walenty odskoczył gwałtownie, jakby na żywym ogniu usiadł. Teraz dopiero smok wydał ostatnie tchnienie. Zgasł blask w jego oczach, coś jak błękitna mgła uniosło się znad ścierwa, odpłynęło między drzewa, które smutno zaszumiały, na pożegnanie. Jakoś tak chłopom żal się zrobiło, choć nie bardzo wiedzieli czego. Szybko jednak sołtys przerwał milczenie:
- Powiedział mi coś chyba, ale albom źle usłyszał, albo się bydlęciu przed śmiercią we łbie pomieszało. Na Szlupsę gadał – że będzie z niego lichy, czy że się zrobi lichszy ... że go w lichszego zamienił, tak jakoś.
- Pewnikiem od tej Wiktorowej pukawki pomieszania zmysłów dostał. Zawsze mówiłem, że z tej krasnoludzkiej techniki żadnego pożytku – zgodził się Tomek.
Zaniepokoili się jednak i poszli do chaty, zobaczyć, co ze Szlupsą. Od drzwi przywitało ich donośne ziewanie. Artur obudził się już i siedział na łóżku przeciągając się.
- Nie uwierzycie, co mi się śniło.
Chłopi zamarli, jakby im ktoś serca lodem zmroził. Młody wyglądał żywcem (choć to chyba nienajlepsze wyrażenie) jak król trupów z przedstawienia, co je objazdowy teatr na jarmarku pokazywał. Skóra zielonkawo popielata, na twarzy sucha jak pergamin i mocno naciągnięta, oczy bez białek, całe czerwone, gorejące, a głos jak ze studni, no i zimno koło niego było niesłychanie.
- Baba mi się śniła, paskudna niemożliwie, co się w smoka zamieniła i urok jakiś na mnie rzuciła, że jak ona zginie, to ja tego świata nigdy nie opuszczę. - Roześmiał się, a zabrzmiało to jak hurgot kamiennej lawiny. – A wy co tacy bladzi ?

***
I tym sposobem ekspedycja z Bździchowa zabiła smoka zyskując wielkie uznanie u barona. Sołtys stracił miecz i cztery zęby, Grzegorz zyskał ingrediencje do nalewki, wieś zyskała prawdziwego Liszego. A bardowie zyskali temat do pieśni ...


Sandomierz 3 marca 2004 r.

_________________
Nie ufaj czarodziejom, bo są chytrzy i skorzy do gniewu.
Own BGG


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Wt lis 09, 2004 21:44 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr mar 31, 2004 0:01
Posty: 1877
Lokalizacja: Katowice
kurcze, długie, ale przeczytam...


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Wt lis 09, 2004 21:58 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn mar 29, 2004 15:50
Posty: 910
Lokalizacja: Mount Doom
Tez przeczytalem.
Mnie sie podobalo. Sam kiedys paralem sie piorem ;))). Byly to wlasciwie zapisy naszych sesji rpg, ktore prowadzilem, albo w ktorych uczestniczylem. Kiedys moze osmiele sie odgrzebac jakies opowiadanko i zamiescic na lamach forum :)

Efgard nawiasem mowiac masz utalentowanego brata, moze powinien wyslac jakies opowiadanie do "Fantastyki", albo czegos takiego.

_________________
"All that is gold does not glitter. Not all those who wander are lost..."


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Śr lis 10, 2004 8:36 
Offline
Pan na Rhosgobel
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt mar 30, 2004 8:12
Posty: 840
Lokalizacja: Rhosgobel
root napisał(a):
Efgard nawiasem mowiac masz utalentowanego brata, moze powinien wyslac jakies opowiadanie do "Fantastyki", albo czegos takiego.


Wysłał! Odpowiedzieli mu bardzo grzecznie, że są zawalani opowiadaniami w stylu jajcarskiego fantasy (a la Pratchett). Styl im się podoba i zaproponowali mu, żeby spróbował w innym (mniej popularnym) gatunku.
Głupota :?
Mój brat akurat się odnajduje w takich klimatach i co mu zrobić. :wink:

_________________
Nie ufaj czarodziejom, bo są chytrzy i skorzy do gniewu.
Own BGG


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Cz lis 11, 2004 0:25 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt kwi 30, 2004 21:26
Posty: 1722
Lokalizacja: Wałbrzych
Niech brat za to przestanie kupować "Fantastykę" i namówi znajomych, aby też nie kupowali. Jak im sprzedaż spadnie i głód zajrzy w oczy inaczej będą śpiewać. :P

_________________
Yes - the chances of anything coming from Mars are a million to one - he said.
The chances of anything coming from Mars are a million to one, but still they come.


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: recenzja :)
PostNapisane: Cz lis 11, 2004 11:07 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr mar 31, 2004 0:01
Posty: 1877
Lokalizacja: Katowice
Podobało mi się. Tekst wciąga i uruchamia wyobraźnię, jest też autentycznie zabawny. Mam tylko dwie uwagi:
1.początek: moja reakcja po przeczytaniu megadługaśnego, pierwszego zdania: "że co?"
2. koniec: właściwie brakło autorowi pomysłu na zakończenie, tekst sprawia wrażenie urwanego i dokończonego w wolnej chwili "na kolanie"

Recenzent ze mnie jak ze smoczej dupy trąba,ale uwagami chciałem się podzielić.


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pt lis 12, 2004 1:14 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt kwi 30, 2004 21:26
Posty: 1722
Lokalizacja: Wałbrzych
Cytuj:
Recenzent ze mnie jak ze smoczej dupy trąba,ale uwagami chciałem się podzielić.


Promotional

Horn of Dragon's Ass

    Obrazek
Minor Item

Unique. Hoard Item. +3 to direct influence used against dragon faction.

"...I am reviewer like Horn of Dragon's Ass..."
Kuduk Lore


Niech jeszcze ktoś równie plastycznie uzdolniony, co brat Efgarda literacko
doda do tego ilustrację i można zacząć to opowiadanie rozprowadzać w formie broszury, w nieoficjalnym obiegu, z promocyjną kartą do MECCG jako bonus.
----------------------------------------
sorki że edytuje nieswojego posta, ale musiałem to zrobić - sami zobaczcie :-PPPPPPP - kfiad (nasłany przez Jaded ;) )

_________________
Yes - the chances of anything coming from Mars are a million to one - he said.
The chances of anything coming from Mars are a million to one, but still they come.


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pt lis 12, 2004 1:43 
Offline
Wiedźma
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn mar 29, 2004 13:58
Posty: 832
Lokalizacja: Pabianice, łódzkie
o kurde :)) prawie sie posikałem ze śmiechu :)))
no a na pewno kogos w mym domu obudziłem tym dźwięcznym rechotem :)))
dobre panie Konradzie, dobre! :))

_________________
"...Ugluk sprang forwards, and with two swift strokes swept the heads off two of his opponents."


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pt lis 12, 2004 2:19 
Offline
Warrior/Ranger/Sage
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt kwi 30, 2004 21:26
Posty: 1722
Lokalizacja: Wałbrzych
Dzięki. Mam nadzieję, że się Jaded nie obrazi, że skorzystałem bez autoryzacji z jego sformułowania.

_________________
Yes - the chances of anything coming from Mars are a million to one - he said.
The chances of anything coming from Mars are a million to one, but still they come.


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: N gru 05, 2004 0:57 
Offline
Wiedźma
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn mar 29, 2004 13:58
Posty: 832
Lokalizacja: Pabianice, łódzkie
znakomite opowiadanie - nic dodać nic ująć. serio - choć kojarzy się mi z Sapkiem, to i odczucia podczas czytania miałem podobne. no bardzo wciągające przyznać muszę:)
gratuluję!

_________________
"...Ugluk sprang forwards, and with two swift strokes swept the heads off two of his opponents."


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So lut 05, 2005 16:26 
Offline
Warrior
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt lut 04, 2005 10:38
Posty: 83
Lokalizacja: Warszawa
Dobrze pisze!!!
Dać mu Miruvoru!!

:shock:

_________________
Amenaza al Mundo!


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 11 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
cron
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL
[ Time : 0.030s | 13 Queries | GZIP : On ]